Sonia i Amadeusz

Lwia skała.

Historia związana z sesją Soni i Amadeusza zastała już niemal małą legendą. Być może za kilka lat ktoś w przypływie weny doda do niej latające smoki, czarne charaktery i wiedźmina. My jednak pozostaniemy przy realnym opisie tych wydarzeń i emocji które i tak zmusiły sześć osób do rozmyślań nad kontynuacją tej wyprawy… ale wróćmy do przedpoczątku. 

Poszukiwania idealnego miejsca na plener ślubny Soni i Amona chwilę trwały, aż Tomek z Fotograficznej Sekcji Specjalnej rzucił w eter, że zna takie jedno idealne miejsce w Beskidach i może warto wybrać się tam już na wschód. Zatem w drogę! Zbiórka na parkingu ciemną nocą, trapery na nogach, sukienka z garniturem w plecaku, statywy pod rękę i idziemy. Raźno maszerujemy przed siebie ( a raczej pod górę!) Lagos, psiak Soni i Amona wesoło pląta nam się pod nogami i z każdą chwilą zrzucamy z siebie kolejne warstwy odzieży. 

Po krótkiej przewie na kawusię z termosu ruszamy dalej i tu zaczynają się pierwsze oznaki naszej nietypowej wyprawy. A dokładniej odgłosy. Z lasu. Nocą. No nic, gdzieś tam daleko, więc się tym na razie nie przejmujemy. Tyle, że odgłosy dochodzą dokładnie z kierunku w którym zmierzamy, a i przybierają na sile. Pewnie jelenie na rykowisku pomyślał każdy z nas. A zaraz potem nadeszło pytanie które zmieniło wszystko. A co jak to nie jeleń, a np. niedźwiedź? Spotkać nocą w lesie misia, powiedzmy sobie szczerze średnia przyjemność 😉

W pewnym momencie byliśmy niemal przekonani, że do owego źródła dźwięku mamy mniej niż 20 metrów. Szybka narada i sprawdzamy w Internecie jak brzmią jelenie a jak niedźwiadki… Ale i to nie dało jasnej odpowiedzi, więc szukamy jakiś informacji, czy aby przypadkiem ktoś co pisał o śladach misi w Beskidach… Przekonani, że raczej to mało prawdopodobne i to nas uspokoi, natrafiamy na informację, że natrafiono na ślady niedźwiedzia w pobliżu Malinowej Skały, a my właśnie tam idziemy!!!! Aaaaaaaaaa… No fajnie, sesja sesją, ale nikt nie chciał być cieplutkim śniadankiem dla misia. My tak stoimy a słońce powoli zaczyna się pojawiać. Raz się żyje, idziemy. Najwyżej zostawimy fotografa jako przynętę 😉

Stracone minuty na rozmyślenia, trzeba było szybko nadrobić, więc na szczycie każdy już oddychał rękawami, ale to wszystko, cały ten trud został wynagrodzony najładniejszym wschodem słońca jaki w życiu widzieliśmy! Złoto rozlało się dookoła. Zamiast działać w te pędy, zamarliśmy z podziwu. Najbardziej magiczne 5 minut światła w naszej historii. Wracając zrobiliśmy jeszcze kilka ujęć, kilka zdjęć ale i tak każdy z nas wiedział, że temu co miało miejsce chwilę wcześniej już nic nie dorówna. Takie chwile, że zdarzają się często, ale to właśnie w nich znajdujemy niesamowicie dużą dawkę pozytywnego nastawienia, energii by wchodzić na kolejne szczyty…